
|
Kronika podróży do Norwegii
15-20.07.2008
|
|
|
Kronika podróży do Norwegii (w dniach 15 - 20 lipca 2008 roku) |
|
15 lipca, wtorek Zbieramy się bladym świtem pod Politechniką i autokarem jedziemy do Balic. Zajeżdżamy z dużym zapasem czasowym, ale podobno bywają po drodze korki, które nie pozwalają na lepsze rozplanowanie godziny odjazdu. Odprawiamy się bez problemów i o 10.30 wylatujemy SASem do Oslo. Przed samym lądowaniem przedsmak uroków Norwegii - wspaniały widok na fiordy, rzeki i lasy. Podróż udana, lądujemy po dwóch godzinach i przesiadamy się do autokaru na niemieckich numerach. Poznajemy naszą przewodniczkę, panią Magdę, kierowców, panów Ronalda i Mirka oraz szefa Biura Turystyki Skandynawskiej, pana Ryszarda, który postanowił osobiście sprawdzić, czy wszystko w porządku. Po usadowieniu się ruszamy w długą, ponad 400 kilometrową drogę do Bergen. Od razu przekonujemy się, że drogi są tu wspaniałe, przeważnie bezpłatne; płaci się tylko za nowe do czasu amortyzacji i za prywatne, na ogół wysoko w górach. Mijamy pierwszy fiord wewnętrzny - Tyrifjord i pstrykamy bez selekcji pierwsze widoki za oknem. Jesteśmy w terenie górzystym, wykorzystywanym przez mieszkańców Oslo na sportowe wakacje i weekendy. Pierwszy postój w Gol, potem piękne doliny i za Geilo wjeżdżamy w niesamowitą krainę - płaskowyż Hardangervidda. Jest to największy w Europie płaskowyż wysokogórski (10 000 km2), ponad granicą lasów na wysokości 1100 do 1400 m npm. Przed nami jeziora polodowcowe wśród skał pokrytych niską, kwitnącą intensywnie, bo lato krótkie, roślinnością, ale też liczne łaty śniegu. Nieźle wieje, bo wiatr ma dużo miejsca na rozhulanie się. Gdzieniegdzie drewniane chatki. Ruch spory, oprócz aut motory i rowerzyści zmagający się dzielnie z wichurą. Żyje tu najwięcej reniferów w Europie, około 17 000 sztuk, ale nam nie udało się wypatrzyć ani jednego. Mozolnie wspinamy się coraz wyżej, krótki postój na zdjęcia w najwyższym punkcie i już zjeżdżamy w dół po drodze podziwiając z platformy widokowej 183 metrowy wodospad Voringfossen. Potem zjeżdżamy w dół stromą drogą z licznymi tunelami wygiętymi w agrafki i esy floresy do Eidfjordu, który przecinamy promem samochodowym. Do hotelu Thon na przedmieściach Bergen dojeżdżamy o północy w strugach deszczu, zgodnie ze statystyką, bo Bergen to stolica opadów (leje 250 dni w roku). Padamy skonani. 16 lipca, środa Wita nas ładny poranek, więc po dobrym śniadaniu z miejscowymi specjalnościami - naleśnikiem i kozim serem ruszamy na zwiedzanie Bergen, które już w 1070 roku otrzymało prawa miejskie i było pierwszą stolicą kraju. Dzięki dobremu położeniu wzbogaciło się na handlu morskim, a teraz mimo, że jest metropolią wygląda przytulnie i uroczo. Wysiadamy pod teatrem narodowym i przemierzając eleganckie ulice i pięknie ukwiecone i zakomponowane skwery z pomnikami słynnych bergeńczyków jak kompozytor Edward Grieg czy skrzypek Ole Bull, dochodzimy do starego, hanzeatyckiego nadbrzeża Bryggen. Średniowieczne drewniane domy w liczbie 61 wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO były wielokrotnie trawione przez pożary i nawet swego czasu zakazano tu używania ognia, co było szczególnie przykre w ostre zimy, ale ponoć przestrzegane przez solidnych mieszczan. Teraz jest tu mnóstwo restauracji i kawiarni oraz sklepy z pamiątkami i muzea. Za Bryggen Hakonshallen i Rosenkrantztarnet, czyli ufortyfikowana gotycka rezydencja królewska z XIII wieku, najstarszy świecki budynek norweski. Obchodzimy jeszcze kościoły i zabytkowe, drewniane wąskie uliczki położone wyżej. Część wjeżdża kolejką lub wspina się na skałę ze wspaniałym widokiem na Bergen i fiord, część zwiedza port, a potem wszyscy targ rybny, obsługiwany głównie przez Włochów i serwujący jako główne danie angielskie "fish & chips". Ceny są nieco szokujące (piwo 20 zł, fish & chips 50 zł), lecz jak radzi nasza przewodniczka nie przeliczamy, żeby nie psuć sobie humoru. O 13-tej zaczyna lać, ale to już prawie koniec zwiedzania, więc nie martwiąc się pogodą opuszczamy Bergen. Wyruszamy w kierunku Voss jadąc malowniczą doliną wśród stromych skał pociętych wodospadami. Zatrzymujemy się pod jednym z nich - Tvindefossen to 150 metrowy schodzący do drogi, szeroki wodospad tłumnie nawiedzany przez turystów. Znowu ładna pogoda sprzyja kontemplacji urody wodospadu. Teraz wspinamy się w górę do historycznego hotelu Stalheim położonego nad wąwozem Naeroy. Budynek hotelu, czerwony ( a jakże!) z zewnątrz, w środku wygląda jak bombonierka - eleganckie lobby, jak wnętrze antykwariatu, urocze pokoje w tonacji biało-niebieskiej no i zamiast telewizora olśniewający widok za oknem. W hotelu z 1885 roku zatrzymywały się koronowane głowy łącznie z cesarzem Wilhelmem II. Obok ciekawy skansen z charakterystycznymi domkami, których dachy porośnięte są bujną roślinnością, małą wiejską szkółką z wygódką dla trójki uczniów. Kolacja bardzo elegancka i smaczna, w tym łoś w grzybach (bidulek). Po kolacji i wieczornym deszczu późnym, ale wciąż jasnym wieczorem wyprawiamy się w grupkach do wąwozu podziwiając dwa wodospady opadające w dół spienionymi kaskadami. Nachylenie drogi to 18%, choć nam wydaje się, że więcej, a całość oczywiście na liście UNESCO. Idziemy spać pełni wrażeń. 17 lipca, czwartek Wyruszamy z hotelu trochę nietypowo - część schodzi piechotą na dno wąwozu, reszta zjeżdża autokarem, a potem już razem jedziemy do Gudvangen i przed południem płyniemy promem MF Skagaloro po fiordzie Naeroy, będącym odnogą najdłuższego, bo liczącego 206 km Sognefjordu. Trwająca dwie godziny wycieczka dostarcza nam mnóstwa wrażeń; pięknie wyglądają surowe i strome skały wyłaniające się zza kolejnych zakrętów, maleńkie wioseczki, do których przybijamy z pocztą i pojedynczymi pasażerami i domki zawieszone wysoko w górach. Ruch na wodzie niewielki, czasem prom lub jacht. Rejs kończymy we Flam, sympatycznej mieścince, z której wyrusza słynna kolejka górsko - tunelowa. Znowu autokar i przejazd do Laerdal przez najdłuższy, mierzący 24,5 km tunel świata z 2000 roku. W tunelu trzy podświetlone neonowym fioletowym lub zielonym światłem komory uatrakcyjniają jazdę. Całość monitorowana, ponoć nic nam nie grozi, chyba że atak klaustrofobii. Lokujemy się w motelu w Laerdal, tym razem sami pichcimy kolację w wygodnej wspólnej kuchni. Wyruszamy na zwiedzanie okolicy - miejscowość jest zabytkowa z pięknymi, stylowymi drewnianymi budynkami, ładnie położona nad fiordem wśród wysokich i stromych skał. Wspinamy się na punkt widokowy, a najwytrwalsi ruszają dalej pod wodospad lub na ambitną trasę górską. Idziemy spać jak zwykle przy świetle dziennym o północy. 18 lipca, piątek Wczesna pobudka i już o ósmej ruszamy, bo przed nami długa jazda i kolejne atrakcje z serii "naj naj". Przeprawiamy się w poprzek Sognefjordu i jedziemy pod jeden z jęzorów lodowca Jostedalsbreen. Jest to największy lodowiec w Europie o powierzchni ponad 480 km2, schodzący z wysokości 2083 m. Robi wrażenie, jest niebieski, miejscami intensywnie i widać w nim liczne rozpadliny. Organizowane są kilkugodzinne wycieczki na lodowiec, ale do tego konieczny jest odpowiedni ekwipunek i przewodnik. Chętnych bardzo wielu, ale w planie naszej wycieczki nie ma przejścia po lodowcu. Lodowiec i okolica tworzą piękny park narodowy. Po uwiecznieniu całej grupy na zdjęciu ruszamy dalej wzdłuż fiordu Luster w góry Jotunheim, czyli domy olbrzymów z najwyższymi szczytami Norwegii liczącymi ponad 2300 m. Droga widokowa i emocjonująca. Stajemy na przełęczy na wysokości 1100 m i pstrykamy rozległe widoki. Potem zjeżdżamy w dół do Lom, gdzie znajduje się kościół słupowy, którego fundamenty powstały około 1000-ego roku. Cała miejscowość jest ładna, z własnym skansenem i muzeum górskim. Znowu góry i zjeżdżamy do fiordu Geiranger, gdzie zaczyna się "Droga Orłów". Wspinając się stromo po zboczu skały pokonujemy 11 agrafek, a w nagrodę prawie na szczycie na wysokości 620 m npm. mamy piękny widok na głęboki (1000m), szmaragdowy fiord Geiranger i wodospad "Siedem sióstr". Ponoć mieszkający tu do lat 60-tych farmerzy przywiązywali dzieci do palików, aby nie pospadały ze stromizny i za pomocą kamieni ustawianych przed domami skutecznie bronili się przed wizytą poborców podatków - ech były czasy! Domy stoją nadal wzdłuż drogi ale teraz używane są chyba tylko latem. Droga w dół do kolejnego fiordu Norddals wydaje nam się teraz nader łagodna i w dodatku pojawia się piękna tęcza, która towarzyszy nam aż do przeprawy promowej. Nocujemy w Stranda w hotelu stojącym nad brzegiem fiordu. Dobra kolacja z zupą grzybową i rybami i nocny spacer w pełnym świetle, bo dotarliśmy jeszcze wyżej na północ. Mieścina niespecjalnej urody, ale ładne widoki na fiord. 19 lipca, sobota Po porannych zakupach w miejscowej piekarni i ponownej przeprawie promowej oraz pokonaniu kilku kolejnych tuneli i wzniesień stajemy na szczycie Drabiny Trolli, czyli Trollstigen. Jeszcze nie przeczuwamy, co nas czeka, pstrykamy sielskie widoki skał i wodospadów, oświetlone porannym słońcem. Droga ta została oddana do użytku w 1936 roku i jest otwarta co roku mniej więcej od połowy maja do połowy sierpnia. Otaczają ją wysokie na około 1600 m npm szczyty - Biskup, Królowa i Król. Na drodze spory ruch w obie strony. Drabina Trolli to emocjonująca trasa przyklejona do stromego zbocza o różnicy wysokości ponad 800 m. Składa się z 11 serpentyn zakręconych pod kątem 180 stopni. Po drodze jest też kamienny, wąski most przerzucony nad wodospadem Stigfossen. Nasz kierowca dokonuje cudów na zakrętach i mijankach z autokarami i wozami kampingowymi pnącymi się w górę. Poziom emocji grupy wysoki. Na parkingu na dole chwila wytchnienia i sesja zdjęciowa z jedynym znakiem drogowym na świecie "uwaga na trolle". Troll wywodzi się z mitologii nordyckiej i jest to zwykle wielkie, tępe, powolne, brutalne stworzenie unikające słońca (często zmienia się pod jego działaniem w kamień). Zazwyczaj jego atrybutem jest wielka maczuga. Ruszamy dalej i jedziemy malowniczą doliną Romsdalen zwieńczoną poszarpanymi skałami do miasteczka Dombas otoczonego parkami narodowymi. Duży ruch w miejscowym centrum zakupowym. Dalej jedziemy piękną doliną Gundbrandsdal wzdłuż górskiej rzeki Lagen do Lillehammer, miejsca olimpiady zimowej w 1994 roku. Robimy spacer pod skocznię narciarską. Miejscowość położona nad największym norweskim jeziorem Mjosa robi w lecie senne wrażenie, prawdopodobnie ożywa zimą, gdy wykorzystywane są skocznie, trasy biegowe i zjazdowe. W drodze do Oslo zjadamy jeszcze kolację i zwiedzamy skocznię Holmenkollen zbudowaną w 1892 roku i oczywiście wielokrotnie przebudowywaną. Pierwszy rekord na niej ustanowiony to 21,5 m, a ostatni to 136 m. W miejscu zeskoku w lecie działa basen, a poniżej stoi pomnik uwielbianego króla Olafa V, złotego medalisty olimpijskiego w żeglarstwie. Król biegnie na nartach a towarzyszy mu pudelek ;). Skocznia jest dobrze oświetlona i widać ją niemal z każdego punktu miasta. Późnym wieczorem zajeżdżamy do hotelu Karl Johan, zabytkowego XIX wiecznego, stylowego hotelu mieszczącego się przy głównej ulicy miasta Karl Johans Gate. Prawie północ i szaro, bo jesteśmy bardziej na południu, ale jeszcze pędzimy obejrzeć nowy budynek opery stojący nad wodą i z założenia mający przypominać lodowiec. Mnie bardziej przypomina statek skuty lodem. Wracamy zmęczeni do hotelu, ale części z nas nie będzie dane spokojnie się wyspać, bo główna ulica to również dziesiątki knajp i pubów rozbrzmiewających w weekend muzyką do białego rana. A nad ranem zaczyna lać i tak już będzie przez cały dzień. Mimo to dzielnie zwiedzamy: najpierw gmach parlamentu, prawie vis a vis hotelu, teatr narodowy z pomnikami zasłużonych m.in. Ibsena, ratusz czyli dwuwieżowy potworek z czerwonej cegły, w którym wręczane są pokojowe nagrody Nobla. Oglądamy salę reprezentacyjną i z przystani za ratuszem przepływamy małym stateczkiem przez Oslofjord do Bygdoy. Znajdują się tutaj muzea pokazujące morską potęgę i odkrywcze pasje Norwegów i ich przodków, Wikingów. Najpierw zwiedzamy Muzeum Łodzi z długą łodzią wikingów sprzed tysiąca lat, potem Frammuseet ze słynnym statkiem polarników Fram co znaczy Naprzód, na którym Nansen, Svedrup i Amundsen odkrywali wyspy dalekiej północy i biegun południowy. Statek jest udostępniony w całości do zwiedzania i bardzo ciekawy. Obok jest Muzeum Kon- Tiki Thora Heyerdala oraz pierwszy polarny statek Amundsena, Gjoa. Wracamy stateczkiem do centrum i w oczekiwaniu na zmianę warty przed pałacem królewskim zwiedzamy albo straszliwie zatłoczoną Galerię Narodową albo nieco luźniejsze Muzeum Historyczne. O 13.30 zmiana warty przed pałacem na końcu Karl Johans Gate. Miejsca widokowe zdominowane przez Japończyków. Wartownicy odziani w meloniki z pióropuszami i ortalionowe płaszczyki nie robią zbyt groźnego wrażenia i po zmianie warty można się uwiecznić z wartownikiem przed budką jak w każdym królestwie europejskim. Publiczności udostępniony jest też ogród królewski i sam pałac, ale z biletami. Jeszcze trochę spacerujemy po mieście, które robi bardzo dobre wrażenie, gdyż jest to elegancka stolica bogatego państwa, co widać na każdym kroku. Po odebraniu naszych bagaży z hotelu przenosimy się do Parku Vigelanda. Jest to największy park w Oslo i zgromadzono w nim 212 rzeźb tego artysty obrazujących ludzki los. Najpierw przechodzimy przez piękną kutą bramę i most z rzeźbami z brązu ustawionymi na balustradzie, w tym z maskotką parku - rozzłoszczonym chłopcem i rzeźbą samego Vigelanda jako chłopca z dziadkiem, który go wychował, potem przez ogród różany dochodzimy do fontanny z gigantami i grupami postaci, wreszcie docieramy do monolitu, czyli 17-metrowej kolumny ze splecionych ciał. Na końcu parku koło życia zbudowane oczywiście z ciał kobiet, mężczyzn i dzieci symbolizuje niekończący się cykl życia. Szkoda, że pogoda utrudnia delektowanie się urodą tego przedziwnego parku. Pełni wrażeń wsiadamy do autokaru i jedziemy na lotnisko Gardemoen, największe norweskie lotnisko, z którego o 20.30 odlatujemy na Okęcie. Jeszcze tylko kilka godzin w autobusie i o 4-tej rano w strugach deszczu meldujemy się w Gliwicach. Wycieczka udała nam się nadzwyczaj dzięki Ewie Łękawskiej, która wyszukała najlepszą na rynku ofertę Biura Turystyki Skandynawskiej FREGATA ze Świnoujścia i współtworzyła program do najmniejszego szczegółu. Na naszej naj... wycieczce zaliczyliśmy sporo naj... a więc: - największy w Europie płaskowyż Hardangervidda, - największy w Europie lodowiec Jostedalsbreen, - najdłuższy na świecie tunel Laerdal, - najdłuższy na świecie fiord Sognefjord, a poza tym najwięcej wodospadów, przepraw promowych, rzeźb i zmian pogody spośród dotychczasowych wypraw. Przejechaliśmy w sumie 2200 km i przepłynęliśmy nieco mil morskich. Kronikę spisała Monika Gałażewska, a zdjęciami opatrzył Andrzej Gałażewski.
|
|
|

|
Kronika podróży do Portugalii
5-13.09.2009
|
|
|
Kronika
podróży do Portugalii
(w dniach 5 - 13
września 2009 roku) |
|
Wycieczkę według
pomysłu i marzeń Ewy Łękawskiej podjęło się zorganizować biuro
Fregata ze Świnoujścia, które tą imprezą zadebiutowało na trasie
portugalskiej. Naszą podróż na kraniec Europy rozpoczęliśmy późnym
wieczorem 4 września na placu Krakowskim, skąd autobus zawiózł nas
na warszawskie Okęcie. Dwie panie przekonane, że wycieczka zaczyna
się dopiero następnego dnia ponaglone telefonicznie pobiły rekord
świata w szybkości pakowania się– 10 minut, ale zdążyły.
5 września, sobota
Airbus A320 portugalskich linii TAP wystartował punktualnie o 6.10 i
po pięknym czterogodzinnym locie nad Alpami, jeziorem Genewskim i
Pirenejami wylądował zgrabnie o 10.20 (zmiana czasu) na lotnisku w
Lizbonie.
Tu już czekał autokar, który zawiózł nas do oddalonej o około 40km
Ericeiry, gdzie mieliśmy stałą siedzibę. Ponieważ pokoje miały być
gotowe o szesnastej, złożyliśmy nasze bagaże w lobby i
pomaszerowaliśmy zwiedzać Ericeirę. Jest to całkiem spore
miasteczko, które wyrosło wokół miłej i stylowej wioski rybackiej.
Teraz to przede wszystkim hotele, apartamenty i domki letniskowe.
Nadmorska promenada ciągnie się wzdłuż stromych klifów gdzieniegdzie
przeciętych piaszczystymi plażami. Atlantyk bardzo zimny, na
szczęście przy naszym apartamentowcu był basen, w którym można się
było pomoczyć. Pogoda bardzo ładna. Wieczorem zebranie
organizacyjne, biuro Fregata podchodzi elastycznie do życzeń grupy i
zostaje skorygowany plan zwiedzania.
6 września, niedziela
dzień wolny. Większość korzysta z pięknej pogody i relaksuje się na
najbliższej plaży Ribeira, na którą schodzi się z klifu po około 300
schodach, ale osiem osób wyrusza autobusem kursowym do Lizbony. Tam
na stacji metra zaopatrujemy się za około 4 euro w bardzo praktyczne
całodniowe bilety na wszystkie środki lokomocji w mieście i dzięki
nim możemy przemieszczać się, gdzie dusza zapragnie. Cztery osoby
odwiedzają muzea: Powozów i Gulbenkiana i spaceruję po dzielnicy
Belem, a my zupełnie niechcący lądujemy w dzielnicy wybudowanej na
Expo przy Oceanarium a potem w starej dzielnicy Alfama z wąskimi,
stromymi uliczkami, po których krążą zabytkowe żółte tramwaje.
Zwiedzamy potężny klasztor przy barokowym kościele Sao Vicente a
Fora (sam kościół nieczynny z powodu renowacji) z przepięknymi
azulejos, czyli kafelkami będącymi znakiem rozpoznawczym Portugalii.
Portugalczycy z lubością ozdabiają swoje domy kaflami, począwszy od
małych obrazków z jakimś świętym, kwiatkiem czy żaglowcem a
skończywszy na całych ścianach zasłoniętych kaflami z powtarzającym
się wzorem lub z rozbudowanymi scenami ilustrującymi różne ważne
wydarzenia. W klasztorze św. Wincentego na kaflach zilustrowano
m.in. bajki Lafontaine’a. Widziałyśmy tam też grobowce królów
portugalskich i przepiękną zakrystię. Lizbona leży na siedmiu
całkiem pokaźnych wzgórzach i dzięki temu z wielu miejsc można
oglądać wspaniałą panoramę miasta. Punkty widokowe miradouros są
zaznaczone na planach miasta.
Dzięki tramwajowi wspaniałej linii 28 przemieszczamy się w dół do
romańsko-gotyckiej i dość ponurej katedry Se i sąsiedniego kościoła
św. Antoniego (w tym miejscu się urodził) a potem wracamy na wzgórze
by podziwiać widoki z Gracy. Kolejna przejażdżka 28ką i lądujemy na
eleganckim deptaku Rua Garret przy stylowej i zabytkowej kawiarni
Brasiliera z rzeźbą poety Fernando Pessoi umieszczoną przy
kawiarnianym stoliku. Tu wszyscy obowiązkowo pstrykają sobie wspólne
foto z poetą. Przy pasażu przepiękne, bardzo bogate kościoły,
eleganckie sklepy i pomniki artystów i bohaterów. Z pobliskiej
stacji metra zaczynamy powrót w kierunku Ericeiry. Wieczorem w
uroczej knajpce nad klifem wieczorek powitalny przy daniu rybnym i
winie. Jest miło i wszyscy wracają zadowoleni.
7 września, poniedziałek
Wyruszamy o dziewiątej rano na północ. Trasa malownicza, w mocno
pofałdowanym terenie liczne wiatraki zarówno zabytkowe, ze
skrzydłami z napiętego płótna jak i nowoczesne, trójskrzydłowe. Lasy
eukaliptusowe i sosnowe a im dalej na północ tym zieleń soczystsza.
Najpierw Obidos, średniowieczne miasto otoczone solidnymi murami.
Wchodzimy przez piękną bramę, oczywiście zdobioną kaflami. Przed
nami wąskie uliczki brukowane kamieniem, urocze małe domki, w dole
kościółek Santa Maria z pięknymi malowidłami i nagrobkiem - pietą.
Dalej warowny zamek zamieniony w hotel. A w dodatku do miasta wodę
dostarcza czynny zabytkowy akwedukt.
Ruszamy dalej do Alcobaca słynącego z potężnego opactwa Cystersów
Santa Maria. Pośrodku gotycki kościół pięknie sklepiony i wysmukły i
właściwie pusty poza grobowcami słynnej pary kochanków, króla
D.Pedro i Inez de Castro. Za życia rozdzieleni z powodu morderstwa
popełnionego na Inez leżą po obu stronach ołtarza zwróceni do siebie
stopami aby zaraz po zmartwychwstaniu spojrzeć sobie w oczy. Po
zapłaceniu 5 euro zwiedzamy bardzo ciekawe pomieszczenia klasztorne
z potężną kuchnią, która musiała wyżywić liczne grono mnichów,
pięknymi krużgankami i salą recepcyjną z figurami władców.
Po nabraniu sił w miejscowej pasticerii czyli ciastkarni wyruszamy w
dalszą drogę do Fatimy. Tu spędzamy godzinę w potężnym upale, który
na ogromnym placu przed bazyliką jest bezlitosny. Po lewej stronie
placu pod sporym zadaszeniem w miejscu objawień z 1917 roku stoi
słynna figura MB Fatimskiej, a przy niej grupy wiernych, dalej dąb
na pamiątkę, ale to nie ten, na którym pastuszkom ukazywała się
Matka Boska i wreszcie w najwyższym punkcie bazylika z grobami
Łucji, Hiacynty i Franciszka, całkiem ładna i elegancka.
Zaopatrujemy się w dewocjonalia i wodę ze źródła w centrum placu i
już pędzimy dalej.
Niestety mijamy bez zwiedzania klasztor w Batalha podziwiając przez
szybę potężną budowlę przyozdobioną manuelińskimi kamiennymi
koronkami i zmierzamy do Tomar, gdzie czeka nas prawdziwa
manuelińska uczta. Klasztor Convento de Cristo zbudowali
templariusze w XI wieku i prowadzili stąd wojny krzyżowe. Gdy ich
bogactwo zaczęło drażnić władców, zakon rozwiązano a w XIV wieku
utworzono w tym miejscu zakon Rycerzy Chrystusa. Jednym z mistrzów
zakonu był słynny Henryk Żeglarz, ojciec kolonialnych podbojów
Portugalii. Bogactwo tamtego okresu widać w klasztorze na każdym
kroku. Największe wrażenie robią wspaniała fasada portalu
wejściowego, ołtarz w kościele w formie ażurowej kolumny i słynne
manuelińskie okno, które można podziwiać z każdego poziomu fikuśnych
krużganków. Ciekawe są też wnętrza mieszkalne klasztoru, nawet
zabytkowy wucecik!
8 września, wtorek
Rano laba, część idzie na piękną plażę Ribeira, część spędza czas na
basenie w naszym hotelu. Pogoda piękna. O czternastej wyruszamy do
Sintry, bajkowego miasteczka leżącego niedaleko Lizbony. Sintra
składa się z pałaców, pałacyków, zamków i warowni. Nam udaje się
zwiedzić pałac królewski w centrum Sintry. Ściany pięknie zdobione
kaflami, ale największe wrażenie robią sufity. Sala Łabędzi, której
sufit ozdobiono 27 łabędziami w królewskich koronach na szyjach
przypomina o prezencie ślubnym króla francuskiego dla córki króla
portugalskiego Izabeli, a inna Sala Srok przypomina o romansie króla
z jedną z dwórek królowej.
Przyłapany na gorącym uczynku przez żonę oznajmił, że to dla dobra
(por bem). Żona uwierzyła, ale dwórki plotkowały o zdarzeniu tak
intensywnie, że król Jan kazał wymalować sufit w 136 srok (das Pegas)
i każda ma w dzióbku wstążeczkę z napisem „por bem”. Ci
Portugalczycy to dopiero mieli fantazję! Potem wspaniała sala
herbowa w narożnej baszcie, piękna kaplica pałacowa w stylu
arabskim, wielka kuchnia ponoć używana do dziś przy okazji
urzędowych rautów a w niej charakterystyczne stożkowe kominy wysokie
na kilkanaście metrów, piękne ogrody w stylu francuskim i wspaniałe
widoki z okien na twierdzę Maurów i miasto. Niestety z powodu małej
ilości czasu nie odwiedziliśmy Palacio da Pena na szczycie jednego
ze wzgórz, a jest to budowla osobliwa, eklektyczna i robi podobno
piorunujące wrażenie. Kilkunastoosobowa grupa, która pojechała tam
autobusem miejskim (inne nie mają prawa) wróciła bez sukcesu, bo
pałacu zza drzew nie było widać a na wejście nie było czasu. Nie
obejrzeliśmy też Palacio de Seteas (Pałac Siedmiu Westchnień),
obecnie hotelu w stylu francuskim i pięknego ogrodu botanicznego
Montserrate ze wschodnim pałacem pośrodku. Szkoda, warto na Sintrę
poświęcić cały dzień przy organizacji kolejnych wycieczek.
Zwiedzanie kończymy indywidualnym sprintem po wąskich, uroczych i
stromych uliczkach Sintry. Wieczorem imprezka nad hotelowym basenem.
9 września, środaa
Po ósmej wyruszamy w kierunku Porto. Daleko, więc podróż trwała
prawie do czternastej, ale po drodze mieliśmy miłą niespodziankę.
Zatrzymaliśmy się w małej mieścince Costa Nova na przedmieściach
Aveiro, portugalskiej Wenecji. Urocze małe domki w Costa Nova
połączonej z lądem groblą pomalowane w paski czerwono, żółto,
niebiesko i zielono-białe wprawiły nas w dobry humor. Do Porto
wjechaliśmy jednym z pięciu mostów wysoko zawieszonych między
stromymi brzegami rzeki Douro i zatrzymaliśmy się w najwyższym
punkcie koło katedry, skąd rozciąga się wspaniała panorama miasta.
Tam wzięliśmy na pokład portugalską przewodniczkę (miejscowe
przepisy), która opowiedziała co nieco o historii miasta i
poprowadziła autokar po najładniejszych miejscach. Wysiadamy nad
rzeką, nad którą akurat ćwiczą samoloty szykujące się do
niedzielnego przelotu pod mostami. Tuż nad brzegiem leży zabytkowa,
urocza dzielnica Ribeira z wąskimi, wysokimi, kolorowymi
kamieniczkami, wąskimi uliczkami i ciasnymi placykami.
Na ulicach rejwach, w oknach wylegują się miejscowe matrony. W
czasie wolnym część z nas pędzi do wspaniałego kościoła Sao
Francisco, teraz muzeum. Z zewnątrz prosty gotycki kształt, ale
wnętrze kapie od złota, aż wręcz zatyka z wrażenia. Złoto na
suficie, kolumnach, ołtarzach. Wystrój barokowy z elementami
manuelińskimi. Najładniejszy ołtarz to pięknie rzeźbione drzewo
Jessego (ród króla Dawida) trochę w stylu naszego Wita Stwosza. Poza
kościołem malutkie muzeum i w podziemiach katakumby z okresu zarazy
w XVIII wieku. Podobno skromni duchowni Porto nie mogli się pogodzić
z przepychem kościoła i został on zdesakralizowany.
Wspólnie już całą grupą przechodzimy przez dwupiętrowy wysoki most
stalowy Luiza I (dzieło Eiffla lub jego ucznia – zdania są
podzielone), z którego skaczą do rzeki miejscowi chłopcy i idziemy
do piwnicy firmy Calem posłuchać o produkcji i rodzajach porto.
Najmilsza część tego punktu programu to degustacja porto. Chętni
mogą zakupić wybrane buteleczki. W szczycie popołudniowego korka
opuszczamy Porto. Trzeba przyznać, że portugalscy kierowcy zachowują
się nienagannie, spokojnie stoją w korkach, cierpliwie i z uśmiechem
przepuszczają pieszych, nawet naszą 40-osobową wycieczkę. Nie możemy
się nadziwić, gdzie ten południowy temperament.
10 września, czwartek
Poranek ciepły i mglisty, czas wolny a o piętnastej wyruszamy do
odległej zaledwie o kilkanaście kilometrów Mafry już przy pięknej
pogodzie. Potężny budynek (220m długości i 68m wysokości) będący
połączeniem klasztoru z pałacem królewskim powstał w XVIII wieku.
Najpierw miał tu być tylko klasztor z bazyliką jako dziękczynienie
za królewskiego potomka, ale ostatecznie znalazł się tu też i pałac,
a może nawet przede wszystkim. Część klasztorna mieści bardzo
ciekawe cele zakonników, aptekę i szpital z salami izolatkami oraz
wspaniałą bibliotekę ze zbiorem ponad 35 tysięcy woluminów. Dzięki
mieszkającym w bibliotece nietoperzom nie ma insektów zagrażających
zbiorom np moli książkowych. Mieszkało tu 450 mnichów.
Piękne są zarówno sale recepcyjne królewskich apartamentów, m.in.
sala trofeów, w której całe wyposażenie wykonano z poroży jeleni,
jak i apartamenty prywatne króla i królowej leżące symetrycznie na
dwóch końcach długiego korytarza. Teraz sporą część pałacu przejęła
armia – przez okna widać ćwiczących musztrę żołnierzy. Pomiędzy
skrzydłami pałacu mieści się bazylika, bardzo elegancka z marmuru
różowego, białego i popielatego. Za klasztorem jest duży park, który
częściowo penetrujemy znajdując piękne klomby i okazy dębów
korkowych, ale samo miasteczko nie jest specjalnie ciekawe.
11 września, piątek
O ósmej rano wyruszamy do Lizbony i już po godzinie jesteśmy w Belem
u ujścia Tagu pod słynną wieżą Belem zbudowaną w XVI wieku. Styl
manueliński z silnymi wpływami mauretańskimi. Kiedyś wieża stała na
wyspie na środku rzeki, teraz stoi przy samym brzegu. Po Lizbonie
oprowadza nas Filip, miejscowy przewodnik. Nieco dalej Pomnik Odkryć
Geograficznych w kształcie potężnego żaglowca z postaciami na burcie
i Henrykiem Żeglarzem na dziobie. Powstał w 1960 roku w 500setną
rocznicę urodzin Henryka. Za Henrykiem Manuel I, Vasco da Gama,
Alvares, Magellan i paru innych portugalskich bohaterów. A przed
pomnikiem na placu piękna marmurowa mozaika z mapą świata i
zaznaczonymi odkryciami Portugalczyków. Robi wrażenie.
A przed pomnikiem na placu piękna marmurowa mozaika z mapą świata i
zaznaczonymi odkryciami Portugalczyków. Robi wrażenie. Przechodzimy
przez eleganckie ogrody pod klasztor Hieronimitów, wspaniałą i
ogromną budowlę, perełkę stylu manuelińskiego, wzniesioną w
dzielnicy Belem w XVI wieku. Hieronimici udzielali wsparcia
duchowego wyruszającym w niebezpieczne, dalekie rejsy a sami
korzystali ze wsparcia materialnego będącego owocem tych rejsów. W
kościele pochowani są Vasco da Gama, Camoes (poeta ), królowie
Manuel I i Jan III wraz z małżonkami. Zarówno fasada zewnętrzna z
przepięknymi bramami jak i wnętrze to iście koronkowa robota w
kamieniu. Piękne żebrowe sklepienie i wysmukłe kolumny nadają
budowli lekkości i finezji. Prezbiterium i ołtarz główny
przypominają Mafrę stylem i kolorem marmuru. Niestety, na zwiedzanie
klasztoru nie mamy czasu. Wsiadamy do autokaru i objeżdżamy
dzielnicę powstałą na Expo 1998 oraz Baixę, część Lizbony odbudowaną
przez markiza Pombal po trzęsieniu ziemi w dzień Wszystkich Świętych
1755 roku. Trzęsienie, a w jego następstwie tsunami na Tagu i pożary
zniszczyły 18 tysięcy budynków (85%) i zabiły 90 z 250 tysięcy
mieszkańców. Jedziemy eleganckimi, szerokimi promenadami, z pięknymi
drzewami i pomnikami, m.in. samego markiza Pombal, który wykazał się
niezwykłym talentem organizacyjnym podejmując z powodzeniem misję
opanowania zdezorientowanego i przerażonego tłumu a potem odbudowy
Lizbony. Rozmach Pombala do dziś robi wrażenie.
Podziwiamy Lizbonę z jednego z punktów widokowych a potem schodzimy
w dół mijając słynną kawiarnię Brasiliera przy Rua Garrett i dolną
stację windy de Santa Justa. Rozstajemy się na pięknym placu Rossio
ze sfalowaną posadzką, od której można dostać oczopląsu i dalej
zwiedzamy indywidualnie. My pędzimy w górę uroczymi
uliczkami-schodami z wystawionymi stolikami restauracyjnymi do
pięknego i bogatego kościoła św. Rocha a potem schodzimy inną drogą
do placu Campo Carmo. Siadamy w cieniu na ławce i z przyjemnością
słuchamy koncertu bossa nowy w wykonaniu ciemnoskórego młodzieńca.
Zwiedzam muzeum archeologiczne, czyli ruiny kościoła Convento do
Carmo, zburzonego w czasie trzęsienia ziemi. Pozostały mury,
kolumny, ale poza prezbiterium nie ma sklepienia. nawę porasta
trawnik i zdobią rzeźby kamienne. Całość robi niesamowite wrażenie.
Odwiedzamy jeszcze górną stację windy Santa Justa, o wystroju
niezmienionym od 1902 roku i pędzimy na miejsce zbiórki.
Autokar wiezie nas wzdłuż wybrzeża najpierw przez Estoril słynące z
największego w Europie kasyna, w którym grali wygnani monarchowie i
szpiedzy. potem Cascais z uroczą rezydencją księcia Guimaraes
zamienioną na muzeum i ładną promenadą nadmorską z portem rybackim i
mariną.
Dalsza podróż to Boca Inferno (usta piekieł), czyli skały, między
którymi huczy spieniony ocean i wreszcie Cabo da Roca, czyli
najdalej na zachód wysunięty punkt kontynentu europejskiego.
Wszyscy się fotografują, część nabywa certyfikaty potwierdzające
pobyt tutaj, a widok z wysokich skał zwieńczonych latarnią morską na
ocean jest rzeczywiście piękny. Ostatni odcinek drogi to wąskie i
kręte uliczki, na których nasz kierowca trąbi ostrzegawczo, bo
mijanka niemożliwa. W domu jesteśmy o dziewiętnastej.
12 września, sobota
Ddzień wolny. Pogoda trochę się psuje, czasem pokropi, ale wszyscy
wykorzystują ostatnie chwile pobytu na spacery po Ericeira, ostatnie
zakupy lub wyjazd do Lizbony na indywidualne zwiedzanie. Akurat jest
„święto dorsza” i odbywają się festyny z ludowymi tańcami. Wieczorem
zbieramy się przy basenie hotelowym żeby podziękować organizatorom i
wspólnie idziemy do restauracji Cezar, gdzie po obejrzeniu hodowli
skorupiaków i tym podobnych stworów zasiadamy do kolacji. Odważni
zamawiają langusty i kraby i gimnastykują się próbując fachowo
skonsumować owoce morza. Większość poprzestaje na winie i zupie
jarzynowej.
13 września, niedziela
Zrywamy się o czwartej i o piątej wyjeżdżamy na lotnisko w Lizbonie.
A tam istny horror – zawiesiły się komputery i wielotysięczny tłum
kłębi się w gigantycznej kolejce do odprawy robionej ręcznie.
Obsługa wyławia z tłumu tych, którzy właśnie powinni odlatywać.
Wreszcie przed samą ósmą system naprawiono i sytuacja zaczęła się
szybko normować. Odlatujemy tylko z godzinnym opóźnieniem i po
bardzo miłym locie z pysznym lunchem lądujemy o piętnastej w
Warszawie. Potem jeszcze pięć godzin w autokarze i jesteśmy
szczęśliwie w Gliwicach.
Opracowała i zdjęciami opatrzyła Monika Gałażewska
|
|
|
|

|
Kronika z rejsu Costa Pacifica
5-12.10.2009
|
|
|
Kronika z rejsu Costa Pacifica
(5-12 października 2009
roku) |
|
Poniedziałek, 5
październik 2009 roku. W środku nocy wyruszamy ze Świnoujścia.
Samochodem jedzie nas siedem osób. Rysiek z Alą, Dorota, Roman i ich
syn Robert oraz Basia i Andrzej- czyli my. Tak zaczyna się nasza
zeszłoroczna, jesienna wyprawa.
Na lotnisko Berlin Schoenefeld docieramy około godziny 4 rano. Za
pół godziny odprawa. Start o 6.30. Lot przebiega spokojnie. Po
wschodzie słońca podziwiamy częściowo pokryte śniegiem Alpy. Na
lotnisku Malpensa pod Mediolanem lądujemy o 8.10. Przesiadamy się do
autokaru, który zawiezie nas do Savony. Autostrada wiedzie przez
liczne tunele, wiadukty i mosty. Odległość blisko 200 km pokonujemy
w niespełna trzy godziny. W Savonie, przy nabrzeżu terminalu
Palacrociere, czeka na nas „COSTA PACIFICA”. Ogromny statek
pasażerski zbudowany w stoczni w Genui, oddany do eksploatacji w
2009 roku ( długość 290m, szerokość 35,5m; 13 pokładów, 1504 kabin,
tonaż 114 500t; prędkość eksploatacyjna 21,5 węzła). Statek zabiera
ponad 3000 pasażerów i ma 1100 osób załogi. Zaokrętowanie ponad
dwóch tysięcy osób odbywa się dość sprawnie. W okrętowej recepcji
otrzymujemy magnetyczną Kartę „Costa”, będącą zarówno dokumentem
tożsamości, kluczem do drzwi kabiny i kartą płatniczą. Po drodze w
automacie rejestrujemy swoje karty kredytowe VISA.
Kabina, w której zamieszkaliśmy na czas rejsu, ma 18 m2 powierzchni
i jest wyposażona na poziomie cztero gwiazdkowego hotelu. Kąpiel pod
prysznicem i miły chłodek panujący w kabinie dość szybko przywracają
nam siły. Szybko rozpakowujemy bagaże i leżąc odpoczywamy. Z okna
rozpościera się widok na budynki nadmorskiego bulwaru. O godzinie 17
statek odcumowuje i bierze kurs na Barcelonę ( 342Mm). Zaraz po
wyjściu na morze- niespodzianka. Kapitan ogłasza ćwiczebny alarm do
opuszczenia statku. W pasach ratunkowych udajemy się na miejsce
zbiórki - pokład łodziowy B lewa burta. Członkowie załogi za pomocą
czytnika kart w błyskawicznym tempie dokonują sprawdzenia obecności.
Na pokładzie statku mówi się pięcioma oficjalnymi językami: włoskim,
angielskim, francuskim, niemieckim i hiszpańskim. Codziennie
wieczorem pasażerowie otrzymują biuletyn pokładowy „Today” z
informacjami na temat planu imprez na następny dzień oraz dziennik z
najważniejszymi wiadomościami ze świata. Interaktywna telewizja- z
braku czasu- służyć nam będzie jedynie do śledzenia trasy rejsu i
prognozy pogody.
Obiad o 19 w My Way Restaurant na trzecim pokładzie. Przy stole
siedzimy wraz z Arletą i Grzegorzem. Obsługujący nas kelner Mario
jest Peruwiańczykiem. Liczne potrawy są serwowane w ilościach
stosunkowo niewielkich. Wszystko po to, by zakosztować ich jak
najwięcej. Oczywiście, bez przesady. Po obiedzie, który trwa prawie
do godziny 21, nasza grupa zbiera się w barze na 9 pokładzie na
krótkie spotkanie zapoznawczo- organizacyjne. Przed 22 jesteśmy już
w teatrze na „Fantasy Show”. Tutaj codziennie przez godzinę będziemy
podziwiać artystów z całego świata, tancerzy, piosenkarzy i różnego
rodzaju zabawiaczy. Po przedstawieniu zwiedzamy statek. Podziwiamy
wystrój barów, restauracji, kasyna i galerii handlowej. Nocne życie
na statku okazuje się być niezwykle intensywne. Bardzo zmęczeni
lądujemy w koi gdzieś około drugiej w nocy. Możemy się wyspać. Do
Barcelony statek zawinie dopiero o godzinie 13.
Z opóźnionym śniadaniem nie ma żadnego problemu. Cały czas na
pokładach 9 i 10 czynne są bufety Self Service Restaurant La Paloma.
Podobnie jest z lunchem, który można spożyć bądź w New York New York
Restaurant, bądź na szybko w La Paloma. Organizowane przez Costa
wycieczki fakultatywne na lądzie są dość drogie, a poza tym
przewodnicy mówią wyłącznie w jednym z pięciu oficjalnych języków.
Dla nas świnoujskie Biuro Turystyczne „Fregata” organizuje wycieczki
za o wiele niższą cenę, zapewniając przy tym polskiego przewodnika.
Po lunchu i powitaniu drugiej części naszej grupy wsiadamy do
naszego, „polskiego” autokaru i z Adamem- wybitnie kompetentnym
polskim przewodnikiem- zwiedzamy Barcelonę. Najpierw katedra La
Sagrada Familia. To świątynia rzymsko- katolicka, której budowa trwa
od 1924 roku. Jej ukończenie zaplanowano na rok 2026, dokładnie w
rocznicę śmierci Antonio Gaudiego, architekta i projektanta katedry.
Zachwycamy się niecodzienną bryłą świątyni. Następnie jedziemy do
Parku Guell zaprojektowanego przez już wspomnianego Antonia
Gaudiego. Oglądamy fantazyjne budynki, dziwne budowle, rzeźby i
mozaiki. Wokół rozbrzmiewa arabska i katalońska muzyka. Na placu
otoczonym pofalowaną, pokrytą piękną mozaiką długą ławą oraz
pomiędzy kolumnami niezwykle oryginalnego systemu magazynowania wody
kwitnie handel wyrobami z tak obecnie modnego szkła murano. Z parku
jedziemy na Stadion Olimpijski. Po drodze mijamy piękne budynki-
dzieła zaprojektowane przez słynnych na cały świat katalońskich
architektów modernistów. Ze wzgórz otaczających miasto od północy
podziwiamy panoramę miasta. Barcelona podana w kilkunastogodzinnej
pigułce, ale za to w jakże wspaniałej formie. Pełni wrażeń wracamy
na statek.
O 19 statek wychodzi na morze, a my udajemy się na obiad do
restauracji. Costa Pacifica obiera kurs na Palma de Mallorca (126
Mm). Wieczorem w teatrze występuje Mike Pidone w repertuarze Franka
Sinatry. Rano jesteśmy w porcie. Pogoda extra. Szybkie śniadanie i w
drogę. Widok miasta zapiera dech. Zamawiamy taksówki. Trzy godziny
zwiedzania miasta za jedyne 25 euro od osoby. Taksówkarze dokładnie
wiedzą gdzie nas zawieźć i co pokazać. A w Palma de Mallorca jest co
zwiedzać, jest co podziwiać. Bliższe dane o obiektach przekazuje nam
Ania, przewodniczka z Fregaty. Najważniejsze z zabytków to ogromna
katedra z największą na świecie rozetą (witraż) o średnicy 13,3
metra i jedyny w Europie zamek o okrągłej bryle. Średniowieczny,
doskonale utrzymany Castillo de Bellver. Palma de Mallorca jest
piękna; żal się z nią rozstawać. Niestety, o godzinie 13 wyjście
statku z portu. Kurs na Tunis (432 Mm). Dzień spędzamy na górnych
pokładach, kąpiąc się w basenach i korzystając z jaccuzi. Także w
tym dniu, zgodnie z sugestią szefa „Fregaty” Ryszarda, organizujemy
dzień polski. Ubrani w biało czerwone koszulki, czapeczki i szaliki
polskiego kibica rozgrywamy mecz w siatkówkę nożną i ręczną.
Najpierw grają panowie, potem panie. Jest super, jest wesoło.
Budzimy powszechne zainteresowanie. Mimo, że polska grupa z Fregaty
liczy zaledwie 52 osoby i w porównaniu do kilkusetosobowych ekip z
Włoch, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Japonii jest
ledwie zauważalna, to tylko nas stać było na zorganizowanie
„narodowej” imprezy. Wieczorem Wielka – „Gala Dinner”. Obowiązują
stroje wieczorowe. Początek w teatrze, gdzie poznajemy kapitana
Ignazio Giardia i jego starszych oficerów, łącznie z lekarzem i
kapelanem. Następnie w restauracji szampan i obiad wzbogacony o
występ załogi z podkładem włoskich przebojów. Po obiedzie, już w
teatrze, podziwiamy rewelacyjną rewię „ Afro Marimba Dance Company”.
Zachwyt budzą nie tylko występy artystów ale także techniczna strona
obsługi przedstawienia. Ruchome elementy sceny, oświetlenie, lasery,
a przede wszystkim niesamowicie wspaniałe nagłośnienie. Po teatrze,
jak co dzień, spotykamy się w klubie słuchając muzyki, tańcząc i
popijając drinki lub wspaniałą włoską kawę.
W czwartek 8 października, w południe, cumujemy w Tunisie. Afryka
wita nas potężnym upałem. Schodzimy na ląd. Autobusem z
przewodniczką Fatimą Nabli, Polką mieszkającą od 28 lat w Tunezji,
jedziemy do Kartaginy, potem do Niebieskiego Miasta. W Kartaginie,
oglądamy dość słabo wyeksponowane pozostałości miasta zniszczonego
przez Rzymian w 146 roku przed naszą erą, w tym pozostałości
amfiteatru, a także częściowo uszkodzone ogromne cysterny na
wodę(124m długości i 8 m szerokości), którą doprowadzano akweduktem
z oddalonego o 130 km źródła w masywie górskim. Sidi Bou Said czyli
Niebieskie Miasto budzi zrozumiałe zainteresowanie.
Zwiedzamy muzeum- dom arabski, pijemy pyszną zieloną herbatę, którą
tutaj obowiązkowo częstuje się gości. Zaliczamy sklepiki z
różnorodnym towarem. W końcu zmęczeni upałem docieramy na statek.
Kąpiel przywraca nam siły. O 19 godzinie statek wychodzi z portu.
Kurs na La Valletta na Malcie (229,2 Mm). W restauracji miłe
zaskoczenie. Menu napisane w języku polskim. Dziś w teatrze „I have
a dream”. Wokalistka Kasia Wysocka pozdrawia nas po polsku.
Rozbawieni ruszamy do Lido Calipso, by tańczyć w gorących rytmach.
Aż do rana trwa „Italia Night”.
Już piątek. O 8.30 cumujemy w porcie La Valletta. Nazwa pochodzi od
imienia rycerza, który dowodził obroną miasta przed Turkami w 1565
roku. La Valletta była główną siedzibą rycerzy zakonu św. Jana-
joanitów, później zwanych rycerzami maltańskimi. Miejskim autobusem
jedziemy do dzielnicy położonej na wzgórzu. Z ogrodów Upper Barrakka
Garden rozciąga się wspaniały widok na port. Przebywa w nim wiele
jednostek, ale największą i najwspanialszą jest nasza Costa Pacifica.
Wrażenie robi też nowoczesna, fregata niemieckiej marynarki
wojennej. Zwiedzamy Fort św. Elmo, Pałac Wielkich Mistrzów, gdzie
podziwiamy malowidła i flamandzkie gobeliny, Katedrę Świętego Jana z
XVI wieku i Muzeum Katedralne. Tu oglądamy ostatnie dwa obrazy
wielkiego włoskiego artysty Caravaggia. Na statek wracamy piechotą,
co rusz podziwiając wspaniałe pałace i kościoły, w tym Auberge de
Castille, niegdyś kwaterę portugalskiej legii w zakonie joanitów a
obecnie siedzibę premiera Malty. Późnym popołudniem żegnamy się z
Maltą. Statek obiera kurs na Palermo na Sycylii (240 Mm). Wieczorem
Chef”s Gala Dinner urozmaicona występami kelnerów, a w teatrze
„Daniel Show”, czyli występ znakomitego komika z rewelacyjnym
numerem ze strusiem. Na dobranoc „C- Talent”, finał odpowiednika
naszego programu Szansa na sukces. 10 październik. Od rana jesteśmy
w Palermo. Wynajętym autobusem zwiedzamy miasto. Najpierw klasztor i
katakumby ojców Kapucynów. Katakumby, w których znajduje się około
ośmiu tysięcy zabalsamowanych zwłok osób duchownych i sycylijskiej
burżuazji, dostarczają ponoć mocnych wrażeń. Kilkanaście osób, w tym
my i małe dzieci, rezygnuje ze zwiedzania. Wraz z Basią bierzemy
„wypożyczone” Klarę i Dominika na spacer uliczkami miasta. Następnie
już całą grupą zwiedzamy Teatr Masimo, będący jednym z największych
tego typu obiektów w Europie, potem katedrę. Podziwiamy bramy
wjazdowe do miasta i fontannę Pretoria, zwaną fontanną Wstydu
(bodajże w XVII wieku siostry zakonne mające swój klasztor nieopodal
fontanny, nie mogąc znieść widoku rzeźb nagich ciał, poobrywały
wszystkim postaciom nosy; innych części ciała nie odważyły się
dotknąć). W ogrodzie botanicznym robimy zdjęcia wśród powietrznych
korzeni ogromnego figowca tzw. Dusiciela. Na zakończenie zaliczamy
bazar, ciągnący się kilometrami w wąskich uliczkach bardzo
zaniedbanego starego miasta. Część grupy udaje się na plażę, by
zażyć morskiej kąpieli.
Reszta decyduje się na dodatkowy turystyczny objazd Palermo
taksówkami i powrót na statek. O godzinie 17 odbijamy. Costa
Pacifica bierze kurs na port Civitavecchia (253,9 Mm). W teatrze
występ brzuchomówcy Samuela Barletti i jego lalek: małpki i lwiątka.
Widownia pokładała się ze śmiechu. Gwoździem programu był jednak
skecz z udziałem osób z widowni. Artysta wybrał dużego, grubego
Niemca i naszego kolegę z grupy Pawła. Ubrał ich w fartuszki. Włocha
z rysunkiem męskich majtek, a Polaka z rysunkiem damskiej bielizny.
W odpowiednim momencie ściskał jednego z nich za rękę, a ten zgodnie
z umową otwierał usta- udając że mówi. W tym samym czasie
brzuchomówca „wypowiadał” zdania, imitując kłótnię włoskiej pary.
Ubaw po pachy. Niedziela. Jesteśmy w porcie Civitavecchia. Po
śniadaniu wsiadamy do autokaru i wyruszamy do Rzymu. Przewodniczką
jest mieszkająca tutaj Polka. Kolejno podziwiamy Zamek św. Anioła,
którego mniejsza kopia jest w Świnoujściu,
Koloseum, Forum, Kapitol i Plac Wenecki, Panteon- zamienioną na
kościół rzymską „świątynię wszystkich bogów”.
Obok Panteonu, w lodziarni, kupujemy rewelacyjnie smaczne lody, a
potem sorbet truskawkowo- melonowy.
Pełni uznania dla tutejszych lodziarzy ruszamy dalej. Wkraczamy do
Watykanu.
Stoimy w długiej, ale dość szybko postępującej kolejce. Zwiedzamy
bazylikę świętego Piotra i podziemia w których znajdują się
sarkofagi papieży, w tym grobowiec Jana Pawła II. Wrażenia z pobytu
w wiecznym mieście są jedyne w swoim rodzaju, trudne do opisania.
Wieczorem wypływamy do Savony (197 Mm). Po obiedzie, w teatrze,
muzyczny „Sport Show” a potem „Noche Latina”. Od północy pakujemy
nasze walizki, które oznakowane pomarańczowymi paskami z danymi
identyfikacyjnymi właściciela do godziny 1 muszą znaleźć się przed
drzwiami kabiny.
Poniedziałek, 12 październik. Savona.
Idziemy na ostatnie w tym rejsie śniadanie i czekamy na wyznaczoną
godzinę zejścia ze statku. Wreszcie nasza kolej. Przy trapie
przedstawiciele załogi życzą nam szczęśliwej drogi i ponownego rejsu
na ich statku. Żegnamy „Costa Pacificę”. Pakujemy się do autokaru,
który zawiezie nas do stolicy Lombardii Mediolanu.
Samolot mamy dopiero wieczorem. Pobyt w Mediolanie przeznaczamy na
zwiedzanie miasta. Odwiedzamy Costelo Sforzesco (Zamek Sforzów),
Katedrę, najsłynniejszą operę świata La Scala i poświęcone jej
muzeum, bazylikę świętego Ambrogio, Galerię Vittorio Emanuele II,
gdzie mają swoje sklepy najelegantsze i najdroższe domy mody. W
galerii- na szczęście, a także by dać zadość tradycji- kręcimy
młynek na pięcie trzymając ją na jajach kolorowego mozaikowego byka.
Chodząc ulicami miasta zauważamy, że w odróżnieniu od Palermo, tutaj
wszystkie domy mają odnowione fasady. Jest czysto i mimo silnego
wiatru przyjemnie. W kawiarni wypijamy wspaniałą włoską kawę, do
tego zjadamy wielkie ciacho i żegnamy Mediolan.
Wsiadamy do autokaru i jedziemy na oddalone o 50 km lotnisko
Malpensa. Odprawa. Oczekiwanie na wejście na pokład samolotu trochę
się dłuży. Mamy czas na zakupy w sklepie wolnocłowym. Wreszcie o
21.30 startujemy. Nad Alpami samolot wpada w turbulencje. Przez
kilka minut trzepie nami całkiem, całkiem. Ala i Dorota wpadają w
panikę. Chyba udawaną, gdyż lekarstwo w postaci szampana jest nad
wyraz skuteczne. W Berlinie jesteśmy tuż po godzinie 23. Szybko
zdążamy na parking do samochodu i ruszamy do Świnoujścia.
Wspaniała wyprawa dobiegła końca.
Na ekranie komputera oglądamy zdjęcia, tworzymy albumy, przeglądamy
zestawy oryginalnych fotografii i przewodniki. Przypominamy sobie
miejsca gdzie jeszcze nie tak dawno byliśmy. Na półkę, do zestawu
dokładamy kolejne porcelanowe dzwoneczki- pamiątki z odwiedzonych
miast. Już czas by myśleć o następnej wycieczce wielkim statkiem
pasażerskim. Jaką wybrać trasę? Prawdą jest bowiem twierdzenie, że
kto raz zasmakował podróży statkiem pasażerskim, kto odkrył zalety
zwiedzania świata w ten właśnie sposób, ten będzie marzyć o kolejnym
rejsie. A marzenia są po to, by dążyć do ich spełnienia.
05.10 - 12.10.2009r.
Barbara i Andrzej
|
|
|
|
|
|